Zbuntowani i marnotrawni
Gdyby poszukać w Biblii ilustracji najdoskonalej opisującej Boga łaski i uczuć, byłaby to przypowieść Jezusa o synu marnotrawnym. Przenieśmy jednak tę historię w obecne czasy i poznajmy dramat zbuntowanej nastolatki z prowincji.
Takiego uwspółcześnienia dokonał w swej książce pt. Zaskoczeni łaską Philip Yancey. Zamiast syna przedstawia nam córkę — nazwijmy ją Amandą. I uprzedza: nie szukajcie haczyków, Bóg taki po prostu jest.
Wyzwolona?
Amanda dorasta w gospodarstwie wśród sadów wiśniowych w stanie Michigan. Jej staromodni rodzice ciągle ją sztorcują. A to kolczyk w nosie, a to muzyka za głośna, a to spódniczka za krótka. Od czasu do czasu, żeby ją ujarzmić, stosują areszt domowy. Wtedy wszystko się w niej gotuje. „Nienawidzę cię!” — krzyczy któregoś dnia do ojca, gdy ten puka do jej pokoju po kolejnej kłótni. Tej nocy zamierza zrealizować plan, który przećwiczyła w myślach już milion razy. Plan ucieczki.
Wybiera Detroit, miasto złej sławy. W gazetach czytała, że to siedlisko gangów, narkotyków i przemocy. Tam nie będą jej szukać. Już drugiego dnia spotyka mężczyznę. Ale fura! Takiego auta nigdy nie widziała. Alan proponuje jej przejażdżkę, zaprasza na obiad, załatwia nocleg. Daje jej tabletki, po których czuje się fantastycznie. Jest przekonana, że miała rację, zrywając się od nudnych starych. To jest dopiero życie!
Sielanka trwa miesiąc, dwa, rok. Mężczyzna, którego nazywa szefem, uczy ją kilku sztuczek — tego, co faceci lubią najbardziej. Ponieważ Amanda jest nieletnia, klienci płacą za nią więcej. Dziewczyna mieszka w apartamencie, ma wszystko, czego pragnie. Czasem myśli o rodzicach, ale tamto życie wydaje się jej tak przeraźliwie nudne. Nie do wiary, że kiedyś z nimi mieszkała!
Któregoś dnia natrafia na ogłoszenie o zaginionych i widzi swoje zdjęcie. Jest przerażona. Ale uspokaja się, gdy zerka w lustro — teraz ma już blond włosy, a wyzywający makijaż dodaje jej lat. Nikt jej nie rozpozna. Poza tym większość jej znajomych to uciekinierzy, a w Detroit nikt nie sypie.
Po roku pojawiają się pierwsze żółte plamy — oznaki choroby. Nie rozumie, dlaczego szef stał się niemiły. Zanim się zorientowała, wylądowała na ulicy.
Udaje się jej zarobić trochę w nocy, ale płacą mało. Wszystko i tak idzie na ćpanie. Tymczasem zmienia się pora roku. Jest zima. Dziewczyna śpi na metalowych kratach przed dużymi domami towarowymi. Śpi to za dużo powiedziane — nastolatka w centrum Detroit zawsze musi się mieć na baczności. Ma ciemne wory pod oczami. Kaszel się nasila.
Amanda już nie czuje się jak światowa dama, ale jak mała dziewczynka zagubiona w obcym, przerażającym mieście. Teraz widzi swoje życie zupełnie inaczej. Ma puste kieszenie i jest głodna. Potrzebuje działki. Jej ciało drży pod przykryciem z gazet. Przed oczami pojawia się obraz, który na chwilę całkowicie przesłania rzeczywistość: maj w Michigan, setki drzew wiśniowych obsypanych kwieciem, a między nimi jej pies goniący piłeczkę. „Dlaczego odeszłam? — pyta samą siebie. — Mój pies na lepsze jedzenie niż ja tutaj”. Płacze, bo najbardziej na świecie chciałaby teraz znaleźć się w domu.
Zbiera w sobie odwagę i telefonuje do rodziców. Kilkakrotnie odkłada słuchawkę. W końcu nagrywa się na automatyczną sekretarkę: „Mamo, tato, to ja. Zastanawiałam się nad przyjazdem do domu. Wsiadam w autobus i będę tamtędy przejeżdżać. Byłabym w mieście jutro koło północy. Jak was nie będzie, zrozumiem. Pojadę dalej”.
Siedmiogodzinna podróż to kawał czasu na rozmyślanie. Amanda zaczyna wątpić w swój plan. A może rodzice wyjechali i nie odsłuchali wiadomości? A może już się jej wyrzekli, uznali za zmarłą? Cały czas się martwi. Powtarza w myślach słowa, które chce powiedzieć ojcu: „Tato, przepraszam, nie miałam racji. Czy możesz mi przebaczyć?”. Ściska ją w gardle, choć to tylko próba. Od lat nikogo nie przepraszała.
Autobus w końcu dociera na dworzec. Piętnastominutowy postój. Dziewczyna wysiada i wchodzi do dworcowego budynku. Żadna z przewidywanych przez nią scen nie pasuje do tego, co widzi: rzędy plastikowych krzeseł, a na nich około czterdziestu osób. Wszyscy mają na głowach te śmieszne papierowe czapeczki. Ogłuszający hałas! Każdy trzyma trąbkę i dmucha w nią z całych sił. Na betonowej ścianie napis: „Witaj w domu!”. Przyjechali wszyscy: kuzyni, ciotki, wujowie, babcia, a nawet prababcia! Amanda dostrzega przez łzy, które toczą się po policzkach, szyi, kurtce, że z gromady witających podrywa się ojciec i biegnie w jej stronę. Zaczyna więc od słów, które przygotowała: „Tato, przepraszam. Wiem…”. „Już dobrze, dziecko — przerywa jej ojciec. — Chodź, bo spóźnimy się na przyjęcie. W domu przygotowaliśmy dla ciebie bankiet”.
Chrześcijaństwo S.A.
Bill Hybels, amerykański pastor i autor wielu książek, przyznał, że nie było mu trudno uwierzyć w Boga, bo gdy dorastał, nikt ze znanych i szanowanych przez niego ludzi nie kwestionował Jego istnienia. Ale jego koncepcja Boga była płaska, jednowymiarowa. W książce pt. Bóg, którego szukasz pisze: „Uważałem, że chrześcijaństwo polega na przyjęciu listy obowiązków i zakazów, które ustanowił »prezes« — jakby chrześcijaństwo było jakąś korporacją, firmą Chrześcijaństwo S.A. Było dla mnie całkowicie jasne, że z wypełnianiem programu prezesa w świecie wiązał się system kar i nagród. Wymagano ode mnie tego, czego wymaga się od większości pracowników: zgłaszać się do pracy i robić to, co mu kazano. A więc chodziłem do kościoła z rodziną i starałem się być posłusznym”.
Taki obraz chrześcijaństwa nosi w sobie wielu z nas, mimo że Luter wyzwolił nas z tych ram, gdy odkrył zapomnianą prawdę ewangelii, że fundamentem Bożego zbawienia i Bożego charakteru jest łaska. „Chrześcijaństwo S.A.” niczym nie różni się od innych religii: buddyzmu, hinduizmu czy islamu. W nich również mamy do czynienia z nieosobistą relacją do ich bóstwa, relacją kompletnie pozbawioną czułości. Mają prawdy, w które należy wierzyć, zasady, których należy przestrzegać, rytuały, w których należy brać udział. A na koniec dnia sumują uczynki — jeśli tych dobrych było więcej niż tych złych, wychodzą na plus i mają nadzieję, że w wyniku tej kalkulacji poczują się „w porządku”. Że zasłużyli na zbawienie. Wszystkim religiom świata brakuje tego, co sprawia, że chrześcijaństwo jest wyjątkowe i co przywróciła do życia reformacja Lutra: zrozumienia, że Bóg ma dla nas szczere uczucia pełne miłości, że chce się z nami zaprzyjaźnić, że zaprasza nas, abyśmy się tylko otworzyli na tę miłość, a nie na nią pracowali. Nie musimy zabiegać o Bożą miłość; On kocha nas z uwagi na swój, a nie nasz charakter. I nie możemy zrobić nic, by kochał nas bardziej — żadne wyrzeczenia, duchowe ćwiczenia, wiedza teologiczna, pielgrzymki czy wyjazdy na misje nie dodadzą nic do Jego miłości. I nie możemy też zrobić nic, by kochał nas mniej. Bo to, co wyróżnia Boga Biblii spośród wszystkich innych koncepcji wiary, to niesłychana łaska okazana ludziom. Jak napisał Yancey, „instynktownie czujemy, że powinniśmy coś zrobić, aby nas zaakceptowano, ale łaska jest wstrząsającą nutą protestu i wyzwolenia”.
Bez haczyków
Jesteśmy przyzwyczajeni, że w każdej obietnicy kryje się jakiś haczyk. Ale opowieści Jezusa o hojnie udzielanej łasce nie zawierają żadnych haczyków ani podstępów. „Temu, który pragnie, pozwolę pić za darmo”1. To nie Boża powściągliwość hamuje przebaczenie, lecz nasza. Ilu z nas widzi Boga, który, owszem, przebacza, ale dopiero gdy zmusi pokutującego do bolesnej skruchy? Boga dalekiego, o głosie jak grzmot, który od miłości woli strach i respekt? A przecież Jezus opowiada o ojcu, który nie bacząc na powszechne drwiny i poniżenie, wybiega na spotkanie syna, który roztrwonił połowę rodzinnego majątku. Który biorąc wcześniej swe dziedzictwo, zdawał się życzyć ojcu śmierci. Który opuścił, zdradził. Nie ma tu umoralniania. Ojciec nie cedzi: „Mam nadzieję, żeś się czegoś nauczył”. On się po prostu cieszy, że syn „był umarły, a ożył, zaginął, a odnalazł się”. Jezus nie opowiadał przypowieści, by nauczyć nas, jak mamy żyć. Czynił to, by zmienić nasze pojęcie o tym, kim jest Bóg i kogo kocha. A On kocha grzeszników. Jeśli jeszcze mamy wątpliwości, spójrzmy na Jezusa i cudzołożnicę. Nie potępiam cię2 — powiedział Jezus. Czy ta kobieta zdążyła pokutować? Nie, a jednak Bóg jej wybaczył. Bo Boże wybaczenie idzie zawsze pierwsze. Jezus nie umarł, by zachęcić Boga do wybaczenia, lecz Bóg tak bardzo chciał nam wybaczyć, że dał nam swego Syna. Wielu chrześcijan myśli, że to żal za grzechy prowadzi do Bożego przebaczenia. W rzeczywistości to Boże przebaczenie prowadzi nas do opamiętania. To nie skrucha wiedzie nas do Bożej dobroci, lecz Boża dobroć wiedzie nas do skruchy. Przebaczenie było pierwsze!
Gdyby zapytać ludzi, co trzeba robić, by dostać się do nieba, większość odpowie: trzeba być dobrym człowiekiem. Ale historie opowiedziane przez Jezusa podważają taką logikę. Powinniśmy raczej zwołać: pomóż! Bóg wita w domu każdego, kto chce do Niego wrócić. Właściwie zrobił więcej — w osobie Jezusa przyszedł do nas, by nas znaleźć. To ta wielka miłość i tęsknota nie pozwoliły Mu bezczynnie czekać. Jak pisze Kierkegaard we Wprawkach do chrześcijaństwa, wobec grzesznika Bóg „nie tylko zatrzymuje się, lecz otwiera ramiona i mówi: Przyjdź! (…) On jak pasterz idzie szukać zaginionej owcy (…). On idzie, więcej, On poszedł nieskończenie dalej od owego pasterza. On poszedł nieskończenie długą drogą: od bycia Bogiem do stania się człowiekiem, poszedł, by szukać grzeszników”.
To Jezus jest tym pasterzem, który opuszcza bezpieczną owczarnię i idzie w groźną ciemność nocy. Zaprasza do stołu nierządnice, kolaborantów, złodziei. A życie tych, którzy odpowiadają na Jego zaproszenie, zostaje całkowicie odmienione przez moc łaski. Ci, którzy siadają z Nim do stołu, nie pozostają już nierządnicami, kolaborantami i złodziejami. Ta Wielka Miłość czyni ich Zacheuszami deklarującymi: „Jeśli kiedykolwiek kogoś skrzywdziłem, wynagrodzę to czterokrotnie”3.
Poznaj, jaki naprawdę jest Bóg. Odkryj Jego tożsamość, Jego rzeczywiste imię: Ten, który kocha. On przygotował dla ciebie bankiet. I przyszedł, by pomóc ci odnaleźć drogę do domu.
Katarzyna Lewkowicz-Siejka
1 Ap 21,6b. 2 Zob. J 8,3-11. 3 Łk 19,8.